Przejdź do treści

Zakochany w Pony Cars

Chyba zgodzicie się ze mną, że absolutnie niemożliwe jest wskazać jeden, i tylko jeden, samochód marzeń. W moim przypadku jest ich kilkanaście, o ile nie kilkadziesiąt. Regularnie zadają mi jednak pytania co tak naprawdę lubię. Odpowiedź na to pytanie jest bardzo prosta – Pony Cars. Ale po kolei.

Napisałem kiedyś tekst na temat tego, że jestem całym sercem za rozwojem hybryd.
Dlaczego? To mniejsze koszta serwisu niż w „normalnym” współczesnym samochodzie, wyposażonym w filtry DPF, zawór EGR, koła dwumasowe i szereg innych debilizmów, które na pewno się zepsują. Nie będę za tym tęsknił. A poza tym, to więcej paliwa do mojego V8, które na pewno kiedyś sobie kupię. I tyle mnie interesuje.

A co tak naprawdę mi się podoba? Całkiem niedawno przyjechał do nas znajomy, który jest dumnym posiadaczem absolutnie wyjątkowego Dodge’a: 1970 Hemi Challengera. Kolega z TVN Turbo śmiał się, że Pony Cars podobają się „do pierwszego zakrętu” i zgodziłbym się, gdyby nie to, że tymi samochodami po prostu nie jeździ się zbyt szybko. Nimi się delektuje.

Jasne, że znacząco różnią się konstrukcją, właściwościami jezdnymi i osiągami od współczesnych samochodów, ale wiemy dobrze, że nie o to w tym chodzi. Obejrzałem Challengera z uwagą. Facet włożył w tę furę prawie 200 000 złotych. Jak widać – szczęśliwi kasy nie liczą. Efekt jest jednak nieprawdopodobny – Dodge jest w perfekcyjnym stanie i nie pamiętam ani jednej osoby, która nie odwróciła za nim wzroku, kiedy powoli sunął ulicą.

Kiedyś nie widziałem świata poza Mustangiem i choć doceniałem wszystkie Pony Cars, to Mustang był gdzieś na piedestale. Dziś – sam nie wiem dlaczego. Może dlatego, że to właśnie Mustang jest prekursorem samochodów tego typu? I przez lata nie miał sobie równych zarówno pod względem osiągów, jak i designu? Być może. Dodge urzekł mnie jednak na tyle, że obiecałem sobie, że nie będę ich już stawiał wyżej lub niżej, bo to bez sensu. Raz, że nie ma ich tak dużo, a dwa, że w sumie widziałbym w swoim garażu wszystkie.

A wiecie w ogóle skąd określenie „Pony Cars”? Po raz pierwszy użył go Dennis Shattuck, który był w tamtym czasie redaktorem magazynu Car Life. Pony – kucyk, a Mustang – dziki koń. Wszystko łączy się w logiczną całość. To właśnie Ford Mustang wyznaczył w segmencie Pony Cars standardy i zarezerwował sobie prawo do bycia punktem odniesienia. Imponowała także lista wyposażenia dodatkowego. W latach 60-tych za dopłatą mogliście mieć Mustanga ze wspomaganiem kierownicy, radioodtwarzaczem i klimatyzacją.

General Motors nie pozostało dłużne – w roku 1967 wypuściło na rynek mocnego konkurenta, czyli Chevroleta Camaro. Dziennikarze zapytali wtedy przedstawiciela Chevroleta „Czym jest Camaro?„. Odpowiedział: „To takie małe, złośliwe zwierzę, które zjada Mustangi„. Tak zaczęła się wielka rywalizacja o serca i portfele, głównie młodszych, klientów, która trwała w najlepsze mniej więcej do połowy lat 70-tych.

Lata 70-te to stopniowy spadek zainteresowania Pony Cars. Dlaczego? Kryzys paliwowy. Pieprzona ekologia. Kwestie bezpieczeństwa. Ludzie zgłupieli i zaczęli kupować samochody kompaktowe. W 1974 zakończyła się produkcja takich legend jak Challenger, Barracuda i Javelin. Mercoury Cougar stał się bardziej luksusową wersją Thunderbirda. Co do „Thundera” to jeśli dobrze pamiętam, jeden z egzemplarzy tego wspaniałego samochodu trafił w ręce ojca Sashy Grey. A ojciec Sashy Grey był z zawodu mechanikiem. Potraktujcie to jako ciekawostkę.

Choć w 2005 roku przywrócono produkcję Mustanga, a następnie Camaro oraz Challengera, to „Pony Cars” będą kojarzyć mi się do końca życia jedynie ze wspaniałymi konstrukcjami lat 60-tych i 70-tych. Te samochody mają w sobie magię, niespotykaną już w dzisiejszych zdezelowanych i nastawionych na ekologię czasach. Wyjątkowości Pony Cars nadaje także fakt, że te auta nie były produkowane długo – w zasadzie dekadę. Jest ich zatem naprawdę niewiele.

Czy mógłbym jeździć odrestaurowanym Dodgem czy Mustangiem na co dzień? Raczej nie. Mam za duży szacunek do tych samochodów. To byłby na pewno weekendowóz. Widzę to tak: moje wielkie, bulgoczące V8, zachód słońca i ja, który jadę gdzieś bez martwienia się o to, czy moja podróż nie zakończy się na pierwszym zakręcie.

Krystian Pomorski

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.