Przejdź do treści

Bartosz Ostałowski: „Nie mam nic do stracenia. Idę na sto procent.” (wywiad)

„Straciłem ręce, co mogę jeszcze stracić w życiu? Już nie mam nic do stracenia. Idę na sto procent.” – mówi Bartosz Ostałowski, licencjonowany kierowca wyścigowy i drifter. W wypadku komunikacyjnym stracił obie ręce, jednak to nie przeszkodziło mu w spełnieniu marzenia o byciu zawodowym kierowcą wyścigowym.

 

Sławek Farbaniec: Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem filmik jak jeździsz, powiedziałem: „o kurde, ale wariat”. Jeśli przed wypadkiem usłyszałbyś o drifterze, który prowadzi bez rąk, pomyślałbyś, że to szaleństwo?

Bartosz Ostałowski: Przed wypadkiem miałem bardzo mało styczności z osobami niepełnosprawnymi. Wyobrażałem sobie, że taka osoba jest pchana na wózeczku, opiekuje się nią sztab ludzi. Generalnie: przekichane. Tak, chyba pomyślałbym, że gość ma jaja.

S: Wypadek był dla Ciebie z pewnością wielkim ciosem. Jak mówiłeś w jednym z wywiadów, bardzo dużą rolę w Twoim życiu odegrało spotkanie z Katarzyną Rogowiec.

B: To był moment przełomowy. To był okres, kiedy przebywałem w szpitalach i było wiele znaków zapytania co dalej. Nagle przyjechała babeczka bez rąk, która była paraolimpijką i zdobywała medale. Przyjechała swoim samochodem, powiedziała, że pracuje i ogarnia jakąś firmę. Zobaczyłem, że żyje tak, jak każdy z nas.

S: To był dla Ciebie pewien impuls, że może być jeszcze dobrze?

B: Dokładnie. Światełko w tunelu, że mam szansę się pozbierać i wrócić do normalnego życia.

S: W tym powrocie pomógł Ci pobyt w Oklahomie. Nie oszczędzali Cię tam. Co najbardziej utkwiło Ci w pamięci?

B: Musiałem sporo zaryzykować. Wcześniej nie wyprawiałem się tak daleko, bo potrzebowałem pomocy innych. Ludzie z kliniki usłyszeli o moich startach w zawodach i powiedzieli, że nie mają pacjenta, który jeździłby samochodem na takim poziomie. Chcieli żebym przyjechał sam. To było wyzwanie: 16 godzin podróży z przesiadkami do obcych ludzi. Zdecydowałem, że zaryzykuję. Tam nie było typowej rehabilitacji, czyli ćwiczeń w jakiejś sali. Po prostu szliśmy na miasto i tam sprawdzałem się w prawdziwym życiu.

S: Jeśli byłeś głodny to nikt nie podsunął Ci kanapki pod nos.

B: Jeśli chciałem zjeść obiad, to jechaliśmy do knajpy. Musiałem sobie coś zamówić i to zjeść. To było to. Miałem mieszkanie, gdzie musiałem ogarnąć pranie, gotowanie. Wstać rano, ogarnąć się i wyjść do pracy. Musiałem robić wszystko sam i zobaczyłem, że się da. Kiedyś przyszły jakieś ciuchy reklamowe, trzeba było je posortować. Przyszedłem do menadżera, a on mówi: „Fajnie, że jesteś. Pomóż nam poskładać koszulę”. Nagle stawałem jak wryty: „ej im się chyba pomyliło (śmiech). Jak mam składać koszulę, jak ja nie mam rąk?!”. On rzucił mi kilka koszul i mówi: „próbuj”. Po kilku takich sytuacjach się odblokowałem. Zobaczyłem, że nie mogę oczekiwać, że wszystko się zmieni wokół mnie, tylko zacząłem zmieniać siebie.

S: Powrót do swoich zainteresowań zacząłeś, nie od motoryzacji, ale od swojej drugiej pasji – malowania. Traktujesz powrót do malarstwa jako „nowy start”?

B: Chyba nie skupiałbym się na samym malarstwie. Wszystko – codzienne życie, motosport, malarstwo, praca to nowy start. Musiałem uczyć się wszystkiego od nowa, jak dziecko. Nagle zaczynałem z poziomu zero. Na początku nie wierzyłem, że mogę wrócić do malarstwa. Myślałem: „kurcze, przecież jak malowałem ręką, to musiałem zrobić milion mikroruchów”. Nie mieściło mi się w głowie, że stopą mogę robić to samo. Kiedy pierwszy raz próbowałem malować stopą, to wytrzymałem 15-20 minut. Później noga mi drżała. Jednak trafiłem na świetnych ludzi w wydawnictwie „VDMFK”, które skupia niepełnosprawnych artystów z całego świata. Powiedzieli mi: „Zobacz. Mamy różnych ludzi: malują ustami, stopami. Skoro malowałeś przedtem, to może też się da. Spróbuj”. Przygotowałem 7 prac i wysłałem. Oni coś w nich dostrzegli i przyjęli mnie na stypendium. Później pojawiły się pierwsze wystawy. Ludzie przychodzili i mówili: „kurcze, ja bym tak rękami nie namalował”. Nagle zobaczyłem, że się udało. Zawsze powtarzam, że mam szczęście, że pomimo wypadku, te dwie pasje nie zniknęły z mojego życia.

S: A to nie jest tak, że masz dwa oblicza: Bartek – wrażliwy artysta i Bartek – agresywny drifter? Można pomyśleć, że to dwie skrajności, a łączą się w jednej osobie.

B: Powiem Ci, że malarstwo jest taką sztuką, gdzie można być agresywnym na swój sposób. Kiedy spotykam się z ludźmi, którzy specjalizują się w sztuce, to patrzą na moje obrazy i mówią: „tutaj czuć jakąś moc”. Jest też druga strona medalu: po dniach spędzonych na torze, gdzie jest adrenalina i dużo się dzieje, wtedy mój serwis zajmuje się reanimacją Bandziora,  a ja siadam w swojej pracowni i poświęcam czas na to, aby stworzyć coś fajnego.

S: Malujesz wieczorem po zawodach, czy raczej na następny dzień?

B: Raczej na następny dzień. Aż takim hardkorem nie jestem. Ważny jest czas na regenerację. Nie mam żadnej presji, że w tej chwili muszę malować i w tej chwili skończyć ten obraz.

S: Robisz to dla siebie.

B: Dokładnie. To mi sprawia przyjemność. Malarstwo jest takim zajęciem, że jeśli robisz coś na siłę, to widać to na obrazie.

S: Tak wróciłeś do malarstwa. A jak wyglądał twój powrót za kierownicę?

B: Na początku nie wiedziałem, jak to zrobić. Zacząłem szukać informacji, jak dostosowane są samochody dla osób bez rąk. Przeglądałem Internet i któregoś dnia trafiłem na kierowcę, który prowadzi stopą. Na drugi dzień pod moim domem był samochód z automatyczną skrzynią, bo była ona konieczna. Położyłem lewą nogę na kierownicę, prawą na gaz i pojechałem z tatą na plac. Tam przymierzyłem się do auta. To był magiczny moment: puściłem hamulec – auto ruszyło, dodałem gazu – zacząłem jechać. Dobrze się poczułem. Jednak pozycja była nienaturalna. Wytrzymałem 15-20 minut za kierownicą. Noga była zmęczona, ale byłem szczęśliwy, że się udało. Później przerobiliśmy kierunkowskazy żebym mógł je wrzucać. Zacząłem wyjeżdżać na ulice, każdego dnia na dłużej. Po jakimś czasie byłem w stanie sam podejść do auta, otworzyć je, odpalić, wrzucić „drive’a” i pojechać. To było super. Zacząłem dojeżdżać na uczelnię, bo wróciłem na studia. Stawałem się samodzielny i małymi krokami coraz lepszy za kierownicą.

S: A jak reagowali ludzie, kiedy widzieli na światłach, że kierujesz stopą?

B: Rzadko ktoś to zobaczył. Czasami było tak, że ktoś tępo patrzył przed siebie i nagle: „kurcze, co tam jest? On ma tam nogę!”. Pokazywali palcami, pasażerowie się wychylali. Strasznie mnie to bawiło, że ich to szokuje. Czasami myśleli, że się wygłupiam (śmiech).

S: Ćwiczyłeś i nie odpuszczałeś. Myślisz, że jesteś uparty? A może inni Ci tak mówią?

B: Kurcze, no tak mówią. Nie czuję, że to upór, tylko konsekwencja i determinacja w dążeniu do celu. Nie uparłem się, że muszę jeździć. To nie był mój kaprys. To jest po to, żeby nie stać w miejscu, żeby osiągnąć coś w życiu. Jeśli mówimy o uporze sportowym to na pewno tak: jestem zdeterminowany, aby łamać stereotypy. Wiele osób mówiło: „jak jeździ na co dzień to szok, ale po torze nie ma szans”. Nie wiedzieli co naprawdę czuję za kierownicą i co potrafię. Nie mogli mnie skreślać, ale niektórzy skreślali. Chciałem pokazać, że się da. Udało się.

S: Kiedy przeszedłeś z jeżdżenia na co dzień samochodem do prowadzenia na torze?

B: Minął rok. Zaczęły pojawiać się sytuacje, że jedzie jakaś babeczka, myślę: „kurcze, co ona się tak wlecze?”. Lewy pas i ogień (śmiech). Zobaczyłem, że wyprzedzam innych i nie odstaje w ruchu. Poczułem się pewnie za kierownicą. Pewnego wieczoru mówię do przyjaciół: „Może ja wrócę do motosportu? Może jest szansa? Chociaż pojadę na jakieś KJS-y. Pobawię się”.

S: Popukali Cię po głowie?

B: Oni akurat nie, ale rodzina na pewno. Mówili: „ale jak?”. Pomyślałem: zaryzykuję – kupię go. Jak się nie uda to sprzedam dalej. Kupiłem następny samochód do testów.

S: Co to było za auto?

B: BMW E30. Wybraliśmy beemkę, bo była najłatwiejsza do modyfikacji. Kupiłem ją i pojechaliśmy na plac. Próbowałem pojechać szybciej łuk, mocniej zahamować, jakiś poślizg. Okazało się, że są problemy. Podczas ekstremalnej jazdy pojawiały się inne przeciążenia – niemal wylatywałem z fotela. Małymi krokami zaczęliśmy to zmieniać: inna kierownica, inny fotel, inaczej ustawione pedały. Na mieście nie zależy nam na ułamkach sekundy, a teraz przełożenie nogi z hamulca na gaz zaczęło mieć znaczenie. Musiałem znaleźć jak najbardziej ergonomiczną pozycję, później przerobić zawieszenie, silnik, skrzynię. Założyliśmy pasy czteropunktowe. One dodały mi pewności, bo spięły mnie z samochodem na sztywno. Po roku treningów zgłosiłem do Automobilklubu Rzemieślnik, że chciałbym zrobić licencję kierowcy wyścigowego.

S: Jakie były największe trudności w zrobieniu licencji?

B: Generalnie w klubie zdębieli, bo dzwoni gość bez rąk i mówi, że chce zrobić licencję. Spotkaliśmy się w Słomczynie. Przyjechał instruktor jazdy sportowej, który miał mnie ocenić. Zrobiłem z nim kilka kółek beemką. Wysiadamy na mecie, wszyscy pytają go: „no i co? Jak tam jeździ?”. On odpowiedział jednym słowem: „ogarnia” (śmiech). Potem przygotowywałem się do egzaminu. Wtedy trafiłem na punkt, że muszę opuścić auto w 8 sekund. To był problem, bo zawsze ktoś mi zapinał i odpinał pasy. Wydawało się, że dobrze jeżdżę, a ten punkt przekreśli możliwość zrobienia licencji.

S: Miałeś wtedy chwilę zwątpienia?

B: Trochę miałem. Pomyślałem: „kurcze, już jestem tak blisko i teraz już dupa”. Pomyślałem:  „zrobiłeś inżyniera – musisz coś wymyślić”. Pojechałem do Leszka Kuzaja i rozmawialiśmy o tym: „klamra jest na brzuchu – ręką do niej nie dosięgnę, nogą tym bardziej”. No to kicha. Myślałem nad systemami elektrycznymi, ale wzrastała niezawodność. Wystarczył jakiś kabelek i jeśli auto się zapali, to będę się szarpał, ale nie wysiądę. W końcu wymyśliłem prosty sposób: połączyłem klamrę metalową linką z małym pedałem obok hamulca. Dzięki temu podczas egzaminu wysiadłem w 4,3 sekundy. Udało się. Moje marzenie, które miałem od dziecka się spełniło: zostałem kierowcą. Było super.

S: Niedawno założyłeś profil na Twitterze. W jednym z tweetów użyłeś motta znanego z Szybkich i wściekłych„Ride or die”. Utożsamiasz się z nim?

B: No chyba tak. Bo to jest po prostu: albo jedziesz, albo nie. Jeśli robisz coś po środku to nagle zostajesz na końcu. Nie możesz czegoś odpuszczać albo jechać na pół gwizdka. Jest po prostu: wóz albo przewóz – podejmujesz decyzję, nie oglądasz się za siebie i robisz swoje. Trzeba być pewnym siebie, swoich umiejętności, wiedzieć czym jeździsz. Dlatego sam przygotowuję samochody, dbam o każdy szczegół. „Ride or die” – robisz to albo nie.

S: Jest coś, co uszczęśliwia Cię bardziej od patrzenia na świat przez lewą szybę?

B: Chyba jest coś takiego, ale po 24-tej możemy o tym mówić (śmiech). Natomiast rzeczywiście: drift jest moją największą pasją. Po wypadku wiele osób radziło mi: „zmień kierunek studiów”. Studiowałem mechanikę i budowę maszyn. Pojawiało się wielu doradców, którzy odradzali tę drogę. Radzili grafikę komputerową, informatykę, psychologię. Cieszę się, że tego nie posłuchałem i zaufałem sobie. Nadal mam mnóstwo wyzwań. To jest super, że nie ma takiego sezonu, po którym mówię: „okej. Tutaj jest już koniec. Dalej nie pójdę. Wchodzę do pierwszej dziesiątki, kwalifikuję się, wygrywam parę par, ale nie ma szans, żebym wygrał”. Widzę to przed sobą i wiem, co muszę zrobić żeby osiągnąć cel.

S: Jak myślisz: co czują inni drifterzy, kiedy widzą Cię w bocznym lusterku?

B: Wtedy nie ma czasu się zastanawiać. Generalnie najfajniej wyjeżdża się za granicę. W Polsce wszyscy znają mnie w środowisku. Kiedy jedziemy za granicę i przyjeżdża ktoś nowy, to myśli: „przyjechała jakaś ekipa, jest jeden gość bez rąk, pewnie ktoś tam jest kierowcą”. Na pewno nie myślą, że ja. Wiele razy po pierwszym treningu przybiegało ośmiu zawodników i mówili: „ej jak ty jeździsz?”. Strasznie miło naprawdę. Oczywiście, jak jedziemy parę nie ma taryfy ulgowej – walczymy o miejsce w zawodach, ale w padoku jest świetnie.

S: Jak podsumowałbyś ubiegły sezon?

B: Dwoma słowami: wzloty i upadki. W zimie przerobiliśmy skrzynię biegów. Zaprogramowaliśmy procesor do własnych potrzeb. Drugie i trzecie zawody to były awarie skrzyni. Było kilka rund na deszczu, gdzie skrzynia zrobiła się bardzo agresywna. Musiałem nauczyć się z nią jeździć. Nie miałem czasu na trening, bo między zawodami zmienialiśmy skrzynię. Pod koniec wszystko się wykrystalizowało. To był pierwszy sezon, kiedy zacząłem używać ręcznego. Moja krzywa uczenia się wzrosła, bo teraz każdy błąd mogę poprawić. Wcześniej leciałem na pełnym gazie za kimś i jak odpuściłem to odprostowywałem i tyle. Zobaczyłem, że deptam im po piętach. Były dwie rundy, gdzie wszedłem do TOP4 i TOP 8. Ostatnie rundy: Poznań i Slovakia Ring to był już taki piec! Poczułem, że mam różne mechanizmy w aucie, takie jak ręczny, skrzynia. Kiedy wszedłem bombą to mogłem zredukować bieg, zmniejszyć prędkość, zaciągnąć ręczny. Wcześniej jeśli nie zrobiłem przejazdu w punkt to słabiej to wyglądało. Ten sezon jest na pewno na plus. Zrobiłem duży progres jako kierowca. To w 2017 myślę, że…

S: … duet Ostałowski i Bandzior pokaże co potrafi.

B: Dokładnie tak.

S: A skąd imię Bandzior?

B: Po pierwsze: ma 7-litrowe V8, które ryczy, chrypi. Jest zero-jedynkowe. Nie ma turbo, które trzeba budzić. Jak się klepnie w gaz to przez 3-calową rurę ryczy, jak wściekły. Na aucie są różne mroczne grafiki z kolcami, itp. Stwierdziłem, że najbardziej pasuje do niego nazwa Bandzior. To Skyline R34, których w Polsce jest mało, trochę unikalny. Wjeżdża na tor, robi rozpierdziel – to jest Bandzior.

S: Pracujesz ze swoim teamem nad nowym samochodem. Projekt owiany jest tajemnicą.

B: Jeszcze trochę tak.

S: Zdradziłeś kilka informacji. Potwierdziłeś, że to Niemka z silnikiem N54. Czyżby M3 E92?

B: (śmiech) No zgadłeś! To jest auto bi-turbo, które wstaje od 1500 obrotów na minutę. Na początku będę się go trochę uczył. Zmieniliśmy zawieszenie na dedykowane do driftu, to już jako mechanik mogę powiedzieć, że będzie prowadził się lepiej niż Nissan. Karoseria ma dużo wzmocnień. Może w kolejnym sezonie zastąpi Nissana. To świeża karoseria: dobrze się prezentuje i mamy super body kit. Chcemy ją zaprezentować na imprezach typu moto show.

S: W jaką moc celujecie?

B: Na początek celujemy w 500 koni. Silnik jest ciekawy: można zrobić 600 koni zmieniając turbinę, więc jest całkiem fajnie. Jeśli przerobić głowicę i różne pierdoły to może udałoby się uzyskać 700 czy 800 koni. Auto ma potencjał.

S: A Bandzior nie będzie zazdrosny?

B: Wiesz, to jest dziewczyna. Także dogadają się (śmiech).

S: Gdzie planujesz wystąpić w przyszłym sezonie?

B: Nie chcę zapeszać, ale wszędzie. Chciałbym pojechać wszystkie rundy, na które będzie czas: Mistrzostwa Polski, King of Europe, rundy Drift Open. Pojawimy się na pewno na Drift AllStars, może Drift Masters. Oprócz startów będziemy prowadzić działalność w Internecie, aby zbliżyć się do kibiców. Chcemy zorganizować dwa wydarzenia dla fanów. Będą mogli się z nami spotkać, popytać, przejechać samochodem.

S: Jesteś dość aktywny w social-mediach. Co mnie zaciekawiło starasz się odpowiadać na większość komentarzy. To nie zdarza się często na profilach sportowców.

B: Ja niczego nie udaję. Staram się nie być celebrytą. Staram się być szczery. Widzę, że to, co robię jest potrzebne, nie tylko mi, ale przyda się innym ludziom. Najbardziej uderzyło mnie, kiedy znajomi namówili mnie na speech’e motywacyjne. Mówiłem: „Nie wiem czy jest sens. Mogę opowiedzieć, jak się podnosiłem po wypadku, ale czy ktoś przyjdzie i zapłaci żeby tego posłuchać?”. Mówili: „Bartek, naprawdę wymiatasz”. Mówiąc nieskromnie: potwierdziło się to. Różne osoby mówiły: „Ty jeździsz, to ja zrobię prawo jazdy. Znajduję wymówki, że nie mam ręki albo dłoni. A ty nie masz dwóch rąk w ogóle”. Zobaczyłem, że to taka moja misja.

S: Jak czujesz się jako przykład walki i determinacji? Czujesz, że jesteś ich bohaterem?

B: Nie wiem jak z bohaterem, ale jako przykład to raczej tak. Nie mam na to wpływu – ludzie sami mi to mówią. Nie wiem, czy zrobiłem coś tak wyjątkowego, żeby nazywać mnie bohaterem. Teraz staram się być odpowiedzialny za to, co mówię i robię. Wiem, że może ktoś się na tym wzoruje, zrobi coś, bo ja tak powiem. Było dla mnie dużym szokiem, kiedy nagrałem jakiś filmik, a później dostałem 10 wiadomości od ludzi, że też starają się coś robić.

S: Zgodziłbyś się z powiedzeniem „co Cię nie zabije, to Cię wzmocni”?

B: Psychicznie na pewno tak. Jeśli stawiasz sobie trudne wyzwania, musisz wyjść ze strefy komfortu, żeby je podjąć, to po tym na pewno będziesz mocniejszy. Podobnie było ze mną. Pomyślałem: „kurcze, straciłem ręce, co ja mogę jeszcze stracić w życiu? Już nie mam nic do stracenia. Idę na sto procent”. Zbudowało to we mnie większą odwagę życiową. Musimy zdawać sobie sprawę, że wszystko, co robimy z przesadą jest zagrożeniem. Nawet jeśli lubisz czekoladę i zjesz ich 50, to zachorujesz. Jeśli zaczniesz zasuwać motocyklem, który ma 100 koni, a nie masz o tym pojęcia, to wydzwonisz i zginiesz. Tylko jeśli podejmujesz rozsądne wyzwania, to będziesz czuł się mocniejszy.

Rozmawiał Sławek Farbaniec.

 

Bartosz Ostałowski na Facebooku.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.